Stół wielkanocny w Żywaczowie

Danuta Tabińska-Juhasz przedstawia swoje wspomnienia związane świętami spędzanymi u dziadków Eugenii i Jan Tabińskich w Żywaczowie koło Jezierzan. Stół wielkanocny stał się pretekstem szerszych refleksji o młodości spędzonej na Kresach u kresu II Rzeczpospolitej. Inny stół wigilijny opisał Mieczysław Zdanowicz...

Danuta Tabińska-Juhasz
Zeszyty Tłumackie nr 2 1996, s. 4-5
(śródtytuły, wytłuszczenia i ilustracje z domeny publicznej i archiwum domowego wstawione przez TZ)

Stół wielkanocny w Żywaczowie

Pamiętani, że przed wojną na każde święta jeździliśmy z Tłumacza do dziadków Tabińskich do Żywaczowa, wsi na trasie do Horodenki, oddalonej o 16 km od Tłumacza.

Dom w Żywaczowie, stoją dziadkowie Tabińscy i ciocia Ania (fot. Danuta Tabińska-Juhasz)

W Żywaczowie u dziadków były prawdziwe staropolskie święta wielkanocne, z wszelkimi tradycjami kulinarnymi i obyczajowymi. Przez całe życie podążają za inną dziecięce wspomnienia wspaniałości wielkanocnego stołu. W dużym pokoju stał bardzo długi stół, który uginał się wprost od tzw. „święconego”. Była to prawdziwa wystawa wykwintnego jadła oczekująca na poświęcenie. Wszystko co było tak pięknie prezentowane na stole, było wytworem własnych rąk t. j. własne wyroby, własne wypieki. Po rezurekcji z małego żywaczowskiego kościółka przywożono księdza Wróbla, który dokonywał ceremonii uroczystego poświęcenia stołu. Uczestniczyła w tym cała liczna rodzina, goście i sąsiedzi. Zachwycano się wypiekami babci Gieni i innymi wyrobami świątecznymi. Nas, dzieci fascynował baranek z masła, siedzący wśród gałązek barwinku, prosiaczek w całości upieczony na brązowo, który w pysku trzymał jajko. Mazurki wabiły kolorowymi barwami lukrów i dekatyzowanych owoców. Pasztety i pieczone ptactwo wśród zwojów kiełbas własnego wyrobu i szynki prawdziwe, duże z wystającą kością. Pisanki były arcydziełami barw i huculskich wzorów. Były różnej wielkości (kacze i lilipucie).

Kresowe pisanki ze zbiorów Muzeum Pisanek w KołomyjiMuzeum Pisanek w Kołomyi (fot. TZ 2018).

Nad tym wszystkim górowały baby wielkanocne, tak wysokie i smukłe, że nigdy już w życiu takich nie widziałam. Tajemnicą był naturalnie odpowiednio wysoki piec chlebowy.

wielkanoc sniadanie

Stół był przystrojony baziami znad pobliskiego Dniestru i bukiecikami wiosennych kwiatów, bo widocznie przedwojenny porządek dotyczył również pogody i na święta wielkanocne była tam już piękna wiosna, a na Boże Narodzenie zawsze siarczysta śnież na zima. Po poświęceniu stołu, wspólnej modlitwie prowadzonej przez ks. Wróbla oraz odśpiewaniu „Wesoły nam dziś dzień nastał” zaczynał się poczęstunek — kosztowanie tych wszystkich wspaniałości świątecznych. Naturalnie prawdziwe, tradycyjnie święcone, już z dzieleniem się jajkiem i w ścisłym gronie rodzinnym odbywało się w pierwszy dzień świąt rano przed sumą. Dzielenie się jajkiem rozpoczynał dziadek, poprzedzając to piękną przemową do rodziny.

Dziadek Jan Tabiński, emerytowany inspektor skarbowy z czasów austriackich „Najjaśniejszego Pana Franciszka Józefa” był bardzo szanowany i lubiany w całej okolicy za patriotyzm i prawdziwą postawę religijną. Był nazywany gromadzkim „Dziadkiem” do którego zwracali się okoliczni chłopi o porady prawne, pisanie podań. On nie. odmawiał zarówno swoim jak i Ukraińcom. Był też rozjemcą w sprawach i waśniach sąsiedzkich. W czasie ostatniej wojny znając język niemiecki biegle i trochę węgierskiego, zdołał wytłumaczyć wkraczającym w czerwcu 1941 r. Węgrom, że szowiniści ukraińscy poprowadzili w stronę Dniestru wszystkich Żydów z Tłumacza i okolic, żeby ich potopić. Oddziałom węgierskiej Armii wkraczającej przed Niemcami udało się powstrzymać tę bestialską akcję przygotowaną już do realizacji wzdłuż biegu Dniestru.

Tymczasem przy wielkanocnych życzeniach i obficie zastawionym stole, w gronie licznej bliskiej rodziny nie przypuszczaliśmy, że są to ostatnie tak radosne święta w wolnej Ojczyźnie. Nikt nic wyobrażał sobie nawet, jakie ciężkie przeżycia są przed nami, ile czeka nas strachu, głodu i że dojdzie do rozproszenia całej rodziny i do zupełnego unicestwienia naszego rodzinnego domu w Żywaczowie.

Ucieczka przed frontem

Dzieło zniszczenia rozpoczęli Niemcy, wycinając szpalery dorodnych, wysokich topoli włoskich, okalających całą posesję. Potrzebowali drzewa na okopy i ziemianki na linii frontu, który właśnie tam utrzymywał się przez trzy miesiące wiosną 1944 roku. Działania wojenne zniszczyły zabudowania gospodarcze. Do pustego zrabowanego domu, który cudem ocalał, wrócili z uciekinierki na Bukowinę drabiniastym wozem dziadkowie wraz z uniesionym dobytkiem. Spotkaliśmy się przypadkowo we wsi Stecowa pod Śniatynem, nic o swoich losach uciekinierskich nic wiedząc. Z tej powrotnej wspólnej drogi zapamiętałam tylko strach i straszny odór z rozkładających się ciał, jakimi był wypełniony wąwóz Dniestru w okolicy wsi Niezwiska.

Dziadkowie rozpoczęli nowe bytowanie w ocalałym domu. Konie i krowa, która dzielnie szła za wozem na Bukowinę i z powrotem, zostały wprowadzone do dużego pokoju w którym przed laty świętowała cała rodzina. Babcia wabiła zdziczałe kozy i kury, które wypuściła przed ucieczką. Dzielna ciocia Ania, najmłodsza córka zaczęła sama uprawę zaminowanych pól. Mój ojciec i jego brat Michał byli w nieznanym świecie jako żołnierze rozbitej Armii Polskiej. Po krótkim pobycie w Żywaczowie, mama, siostra i ja okazyjną ciężarówką sowiecką dotarłyśmy do Tłumacza. W kościele właśnie były odprawiane uroczystości odpustowe św. Anny. Tu spotykali się powracający z tułaczki mieszkańcy ściskając się i cieszyli się z powrotu do zniszczonego Tłumacza. W Żywaczowie stawało się coraz niebezpieczniej. Przestrogi zaprzyjaźnionych Ukraińców oraz choroba dziadka spowodowały opuszczenie majątku i wyjazd do Kołomyi do najstarszej córki Marii Pajęczyńskiej.

Wyjazd do Wrocławia

Po śmierci dziadka w 1946 roku wszyscy wyjechali na zachód. Babcia zamieszkała ze swoją najmłodszą córką Anną Prószyńską we Wrocławiu na Oporowie. Martwiły ją wieści, że kołchoz w Żywaczowie zrobił w naszym dużym domu olejarnię. Mawiała „zniszczą nam tą olejarnią dom i nie będzie do czego wracać” Była spokojna, małomówna, ale stanowcza, bardzo praktyczna i pracowita.

Pamiętam jak pierwszym swoim autem „Trabantem” odwoziłam ją ze szpitala do domu na Oporowie. Wypytywała mnie po drodze, czy umiałabym dojechać do Żywaczowa, ile to może być kilometrów z Wrocławia i jak długo trwałaby taka podróż autem. Wiem, że gdyby to było możliwe w latach sześćdziesiątych, to moja wspaniała babcia Gienia nie zawahałaby się ani chwili, żeby prosto ze szpitala jechać do swojego ukochanego Żywaczowa.

W sędziwym już wieku całe zimy spędzała w łóżku, ale z nadejściem wiosny ożywała i szła pracować do ogródka koło domu na Oporowie. Gdy chciano jej to wyperswadować, mawiała: „to jest grzech – ziemia czeka na uprawę”. My wnukowie nazywaliśmy to „żywaczowski zew ziemi”. Z końcem sierpnia 1968 roku w czasie słynnej „zawieruchy czechosłowackiej” w drodze powrotnej znad Czarnego Morza Trabantem z dziećmi udało mi się umknąć rozstawionej na trasie milicji z wytyczonej drogi Czerniowce-Zaleszczyki-Tarnopol i przez Horodenkę dojechać do Żywaczowa. Domu już wtedy nie było, rozebrali go na cegłę do budowy pieców. Tych wiadomości już babcia nie dożyła.

Na zakończenie muszę się przyznać, że w wojennych czasach wielkiego głodu, wspomnienia o wielkanocnym stole u dziadków i rozpamiętywanie, co na nim było, nie raz pozwoliło mi usnąć syto, chociaż z pustym żołądkiem. Na tym niezapomnianym czarnoziemie „mlekiem i modem płynącym” znowu jest głodno. Dlaczego?