Przygody wojenne artylerzysty - kowala z Jezierzan

Wspomnienia profesora Mieczysława Zdanowicza, opublikowane w Zeszytach Tłumackich w 2001 r. Autor w ciekawy sposób, przedstawił losy jezierzańskiego kowala, wuja Mariana Starościaka, wciągniętego w wir I wojny światowej...

Mieczysław Zdanowicz
Zeszyty Tłumackie nr 1 (21) 2001 s. 2-3; Zeszyty Tłumackie nr 2 (22) 2001 s. 3-6
(śródtytuły, wytłuszczenia i ilustracje z domeny publicznej wstawione przez TZ)

Wspomnienia z I wojny światowej.
Przygody wojenne artylerzysty - kowala z Jezierzan

Z chwilą zamordowania arcyksiążęcej pary Habsburgów w Sarajewie w 1914 r. oczywistym stało się, że dyplomacja już rolę swoją skończyła, a armaty rozstrzygać będą powikłania bałkańskie. Po wypowiedzeniu wojny Serbii przez Austrię, co zapoczątkowało pierwszą wojnę światową, powszechny pobór rekrutów dosięgnął mego wuja Mariana Starościaka. Komisja wojskowa oceniając wysoko silną budowę poborowego oraz jego dobre kwalifikacje pierwszego kowala wsi, przydzieliła go do ciężkiej artylerii i wysłała na front serbski. Kanonier Starościak w Serbii przeszedł ciężką i krwawą kampanię. Po wypowiedzeniu wojny Austrii przez Włochy, bateria ciężkich dział Mariana Starościaka wysłana została na front w Alpy austriacko-włoskie.

Bateria ciężkich dział, oprócz samych dział i amunicji, składała się z artylerzystów - żołnierzy różnej narodowości: galicyjskich Polaków, Żydów, Ukraińców, Czechów, Węgrów oraz austriackich oficerów i dowódców. Kilkanaście baterii tworzyło silną dywizję ciężkiej artylerii, dumę głównego dowództwa wojny w Alpach włoskich.

fot. Stanowisko ciężkiej artylerii (Wikimedia)

Była to oczywista zasługa tragicznie zmarłych wcześniej następców tronu Habsburgów, Arcyksięcia Rudolfa, syna Franciszka Józefa oraz Arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, bratanka Cesarza Austrii. Cesarz Franciszek Józef będąc świetnym kawalerzystą, szczególną troską i sympatią darzył kawalerię, a następnie piechotę, na dalszym miejscu stała artyleria. Następcy tronu studiując strategie wojenne Napoleona i Prusaków doceniali wielkie znaczenie artylerii w walce z przeciwnikiem.

Wojna w Alpach w trudnym górskim terenie była szczególnie ciężka i wykańczająca. Konwoje z zaopatrzeniem amunicji i żywności nie nadążały za armatami, ponieważ największą troską dowództwa było, aby armaty osiągały wciąż przednie pozycje. Mimo szczególnej troski często brakowało amunicji i wówczas działa tygodniami czekały na tabory z zaopatrzeniem. Czas „postoju w wojnie” dowództwo wykorzystywało na szkolenie i musztrę żołnierzy, a oficerowie w tym zajęciu wykazywali szczególnie dużo inwencji i zaangażowania.

Kowadełko

wwi wszaNie mniej niż wroga frontowego oficerowie austriaccy wraz z dowództwem bali się panicznie wszy. Obsesyjny strach przed tyfusem powodował częste inspekcje sanitarne w koszarach polowych. Za znalezienie wszy w bieliźnie lub w pościeli żołnierza, stosowano wymyślną karę. Ukarany artylerzysta przez godzinę tłukł na kowadełku młotkiem znalezioną każdą wesz. Parowe odwszawianie nie nadążało za potrzebą i żołnierze często ze wszą w garści czekali w kolejce do kowadełka. Czas jednej godziny sumiennie odliczał feldfebel z zegarkiem w ręku. Nie wiadomo czy kowadełko było świadomym wymysłem dowództwa czy przypadkowym, lecz oczywistą rzeczą było, że ten „kabaret z kowadełkiem” ratował żołnierza frontowego przed nudą i niebezpieczną frustracją. Nic więc dziwnego, że problem wszy był częstym spontanicznie podejmowanym tematem w koszarach.

Gdy przyszła kolej nocnej warty przy armatach na mego wuja Mariana, wówczas postanowił on przeprowadzić eksperyment, który mógłby wyeliminować kowadełko. Poprosił o jedną dorodną wesz, którą nietrudno było znaleźć, włożył ją do pudełka od zapałek, zabierając karabin stanął na warcie przy działach. Wuj będąc dobrym i uznanym kowalem we wsi, miał obsesyjną niechęć do małego kowadełka w koszarach. Noc była świetliście jasna, śnieg iskrzył się srebrzyście w świetle pełni księżyca. Trzaskający mróz dochodził do 30 stopni minus. Wujek Marian wyjął z pudełeczka wesz i starannie ułożył ją na lufie armaty. Obserwując przedmiot swego eksperymentu zauważył, że wesz skurczyła się i w krótkim czasie zamarzła na tzw. „kość”. Po dwóch godzinach warty wuj ostrożnie zamrożoną wesz włożył z powrotem do pudełeczka i powrócił do ciepłych koszar.

Cały blok koszarowy zainteresowany wynikiem eksperymentu zgromadził żołnierzy przy stole, na którego blacie ustawione zostało pudełeczko. Następnie wuj Marian ostrożnie wyjął zamarzniętą na kość eksperymentalną wesz i ułożył ją na blacie stołu. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu, nastąpiła zupełna cisza. Po paru minutach wesz lekko drgnęła, żołnierze wstrzymali oddech. Ku zaskoczeniu wszystkich wesz ruszyła nagle do przodu i zaczęła wędrować normalnie po blacie stołu. I wówczas wyrwał się ogólny donośny okrzyk żołnierzy w wielu językach -„O ...I” - Na ten głośny okrzyk przekleństw i szyderczych śmiechów, wpadł feldfebel z okrzykiem "Co się tu dzieje?!”. Za nieudany eksperyment wuj Marian został ukarany i przez całą godzinę klepał alpejską wesz na kowadełku. Wszyscy artylerzyści byli mocno rozbawieni, tylko wuj Marian czuł się wyraźnie nieswojo, bo klepał cudzą, a nie swoją wesz na kowadełku. I tak wesz została bohaterką tej nocy na całym froncie włoskim.

Między kuchnią a latryną

Funkcja kucharza polowej kuchni na froncie nie była łatwa, a nie docenianie jej wartości i znaczenia strategicznego może drogo kosztować armię. O tym boleśnie przekonał się austriacki sztab dowodzenia kilku baterii ciężkiej artylerii w Alpach włoskich. Dowództwo odcinka frontu z udziałem doświadczonych oficerów, doradców i rzeczoznawców przez kilka tygodni szczegółowo opracowywało strategię ataku celem zdobycia sąsiedniego wzgórza, na którym okopała się nieprzyjacielska piechota włoska z działami. Ten perfekcyjnie opracowany plan strategiczny został nieomal w jednej godzinie obalony przez kucharza Czecha Jarosława „Knedliczka”, to przezwisko, które mocno przylgnęło do rudego i piegowatego „mistrza Kuchni”.

Całkowita dezorganizacja starannie opracowanej ofensywy nie była świadomym sabotażem „Knedliczki”. Zawinił tabor - czyli zaopatrzenie. Stałym problemem zaopatrzenia frontu była woda, jej ustawiczny niedobór był dotkliwy dla żołnierzy. Konwój objuczonych mułów i osłów w beczułki z wodą na trasach górskich często padał ofiarą ostrzałów artylerii i nalotów aeroplanów. Spłoszone staczały się wraz z beczkami w przepaść. Gdy dotarła od dawna oczekiwana przez wszystkich dostawa żywności okazało się, że dostarczone surowce i produkty są mocno zepsute. Kasza, chleb i tytoń spleśniały od wilgoci, suchary i fasola napęczniały jak kartofle, zepsuta była wołowina, jedynie konserwy i zjełczała słonina z papryką były zdatne do jedzenia. Kucharz Knedliczek miał bardzo trudne zadanie do spełnienia. W przeddzień zaplanowanej ofensywy otrzymał rozkaz przygotowania smacznego i wzmacniającego posiłku dla wszystkich żołnierzy.

Jarosław Knedliczek wraz z pomocnikiem Cyganem Michaiłem z Rumunii zajęli się przygotowaniem zasadniczego dania obiadowego. Nieznane nam do dziś są składniki tego destrukcyjnego w skutkach posiłku frontowego, przypuszczalnie było ich za wiele. Po zjedzeniu obiadu i wypiciu gorącej herbaty i kwaterki rumu zaczęły się objawiać eksplozywne skutki smakowitego nad wyraz obiadu. Wpierw pojedynczo, a później grupkami żołnierze zaczęli spieszyć w kierunku latryny. Połowa „wygódka” usytuowana została opodal koszar wśród zarośli z krzewów i kilku drzew liściasto-iglastych. Architektura latryny składała się z głębokiego i długiego do 40-tu metrów rowu oraz z balustrady - płotu, zbitych żerdzi. Załatwiając potrzebę biologiczną należało oburącz trzymać się płotu, a tyłek wystawiać w stronę rowu. Po niedługim czasie grupki żołnierzy zaczęły przyspieszać swe kroki, a później jak lawina duża grupa galopem już biegła do latryny. W niespełna godzinę cała długość plenerowej latryny świeciła blaskiem gołych tyłków żołnierzy. Gdy wujek Marian dobiegał już do latryny, posłyszał nagły trzask i łamanie się bariery. W kilka sekund bariera na całej długości załamała się i kilkudziesięciu żołnierzy kurczowo trzymających się złamanych żerdzi wpadło do latryny. Tyle głośnego krzyku, wrzasku i przekleństw w różnych językach chyba nikt nie słyszał w czasie pierwszej wojny światowej. Natychmiast przystąpiono do ratowania poszkodowanych. Z pomocą haków i żerdzi zaczęto wyciągać nieszczęsnych żołnierzy z kloaki. Niesamowity smród przyprawiał wszystkich o omdlenie. Obraz ten, którego nie sposób opisać, był żenująco żałosny! Po kilkugodzinnej akcji ratowniczej pluton nagusów (uprzednio zlanych obficie wodą) czekał na bieliznę i mundury. Złorzeczeniom i przekleństwom nie było końca. Poszkodowani domagali się surowej kary, powieszenia lub utopienia w kloace kucharza Knedliczki. Od samosądu nad kucharzem uratował go dowódca, który skazał pechowego kucharza na tydzień ścisłego aresztu o chlebie i wodzie.

wwi latrines 8

fot. Przykładowa konstrukcja latryny (https://www.vintag.es/2019/03/wwi-latrines.html)

Kuchnia połowa i kataklizm latryny dokonały fatalnej dezorganizacji ważnego odcinka artylerii ciężkiej na froncie włoskim. Oficerowie z przerażeniem obserwowali utratę bojowości wszystkich żołnierzy. Jak zaraza rozpanoszyła się apatia i zniechęcenie do wszystkiego, sfrustrowani żołnierze z dużym wysiłkiem wykonywali rozkazy w zwolnionym tempie. Zaczęły się pierwsze dezercje, które szczególnie zaniepokoiły wszystkich oficerów i dowództwo. Możliwość przechwycenia dezerterów przez wroga i ukazanie przez nich fatalnego stanu bojowego austriackiego wojska przeciwnikom z sąsiedniego wzgórza, spędzała sen z powiek całemu sztabowi dowodzenia. Nie do pojęcia dla wszystkich było, że do takiego stanu zerowego bojowości armii odcinka frontu „FBX-4” doprowadził rudy kucharz Knedliczek.

Zwołano poszerzoną Radę Wojenną z udziałem doświadczonych oficerów kadry, doradców i rzeczoznawców oraz oficerów jednostki zaopatrzenia. Po długiej i wyczerpującej naradzie Sztabu postanowiono po pierwsze wzmocnić dyscyplinę i przywrócić siłę bojową żołnierzy. Aby tego dokonać należy zdecydowanie poprawić i usprawnić zaopatrzenie. Należy starannie opracować strategię ofensywy by zdobyć sąsiednie wzgórze zajęte przez przeciwnika. Jak najwcześniejsza mobilizacja wysiłków i atak na wroga może zażegnać postępującą demoralizację żołnierzy. Ze względu na całkowite wyczerpanie rezerwy konserw należy zwolnić z aresztu kucharza i odkomenderować go do kuchni. Powołana została dwuosobowa komisja, która miała stale dokonywać inspekcji kuchni polowej. Na desce przybitej do żerdzi feldfebel miał obowiązek zapisywać kredą nazwę każdego dania oraz produkty - surowce, które wchodziły do przygotowywanego posiłku. Miało to na celu wzbudzać zaufanie i wiarygodność dla potraw kuchni polowej. Niebawem nadeszły podwody z zaopatrzeniem żywności. Po tygodniu sytuacja ogólnie się poprawiła, lecz było za wcześnie aby przeprowadzić ofensywę na wroga. Nienawiść i uprzedzenie do rudego kucharza Knedliczki powoli słabły. Do przełamania głębokiej niechęci przyczyniły się znacznie frontowe koncerty muzyki rudego kucharza grającego na harmonii i jego pomocnika przy kuchni, Cygana grającego na skrzypcach. Nieoczekiwanie rudy kucharz stał się bohaterem wśród żołnierzy, gdy ujawniła się tajemnica planowanej ofensywy na przeciwnika, którą całkowicie zdezorganizował i rozłożył „na łopatki” Knedliczek. Nawet ci żołnierze, co po katastrofie latryny wołali „utopić w g... Rudego Kucharza” teraz z uznaniem poklepywali go po plecach wołając „dobrą robotę zrobiłeś Knedliczek”. I tak minął kolejny tydzień.

Do ożywienia frontowej nudy przyczyniały się skutecznie włoskie aeroplany Caproni. Nieoczekiwanie z silnym turkotem nadlatywały małymi eskadrami, czasem w pojedynkę i uprawiały istne harce w powietrzu jakby to było na popisie. Zrzucały bomby na froncie i jego tyłach, fotografowały umocnienia i tabory dostawcze, a gdy wzmagała się austriacka artyleria i karabiny przeciwlotnicze, aeroplany robiąc różne skręty, beczki i korkociągi utrudniające namiary artylerii znikały szybko w przestworzach. Czasem dochodziło do walki przeciwnych sobie eskadr, włączały się aeroplany austriackie, wtedy widowisko było wręcz fascynujące. Odbywał się swoisty pojedynek aeroplanów jak w historycznych turniejach konnych rycerzy zbrojnych. Milkła wtedy artyleria lotnicza i piechota, a samoloty polowały na siebie z terkotem karabinów maszynowych, wspomaganych lekkimi działkami lotniczymi. Zdarzały się i solowe popisy, gdy eskadra włoskich aeroplanów odleciała, jeden aeroplan pozostawał dokonując różnych manewrów na znacznej wysokości, wówczas artyleria austriacka huraganowym ogniem ostrzeliwała tworząc pełno małych dymków wokół aeroplanu. Caproni na chwilę nieruchomiał i następnie gwałtownie zaczynał spadać w dół. Austriacy krzyczeli - Hurra! - Italiano kaput! - Lecz przedwczesna była radość, bo dwieście metrów nad ziemią lotnik włączał motor, zrzucał bombę i aeroplan szybkim lotem wspinał się w górę znikając z pola bitwy. Wówczas Polacy i Czesi wołali głośno - Hurra! - Eviva Italia!

wwi Caproni 19086 1 c17a

Zmagania frontowe

Wysłany zwiad pod linię frontu przeciwnika doniósł, że na całej długości pozycji frontowej panuje ożywiony ruch, co wskazywałoby, że wróg przygotuje ofensywę. Połączone dowództwo austriackie artylerii i piechoty postanowiło uprzedzić ofensywę przeciwnika. Przekonanie dowództwa austriackiego o przygotowywanej ofensywie włoskiej było mylące. Włosi mając dobrą pozycję strategiczną zachowali stan defensywny i wcale nie myśleli o ataku. Ożywienie, jakie zostało zaobserwowane przez zwiad, było poświęcone pracom umocnienia swojej linii frontowej: rozwijanie dodatkowych zasieków kolczastego drutu, budowaniu i maskowaniu stanowisk dla karabinów maszynowych i wykuwaniu skalnych wnęk na działa, miotacze min i granatów. Strategia ofensywy austriackiej została starannie opracowana w szczegółach. Przeciwnika dobrze umocnionego na dobrych pozycjach należało zaatakować z zaskoczenia. Ofensywę wyznaczono przed wczesnym świtem. W przeddzień ataku dokonano skrupulatnej inspekcji gotowości bojowej jednostek. W wyznaczonym dniu artyleria pierwsza wyruszyła, aby zająć zamierzone stanowiska szarym świtem. O świcie piechota miała rozpocząć szturm - atak zaczepny na dalekim prawym skrzydle, aby odwrócić uwagę przeciwnika i dać możliwość zajęcia stanowisk przez artylerię. Po zajęciu stanowisk baterie dział ciężkich miały dokonać silnego ostrzału przeciwnika by następnie piechota z lewego i prawego skrzydła mogła dokonać szturmowego ataku i bagnetami zdobyć okopy nieprzyjaciela.

Przemieszczanie ciężkich dział było szczególnie uciążliwe, wręcz mordercze w realizacji. Wiosenne roztopy śniegu i ciągłe deszcze rozmiękczyły ziemię. Koła ciężkich dział grzęzły głęboko w błotnistym gruncie. Zaprzęgi konne zbryzgane lepiącym się błotem stale ustawały. Do wspomagania spowolnionego pochodu przystąpili artylerzyści. Jedni ścinali siekierkami gałęzie i konary drzew, układając je na błotnistej drodze przed kołami dział, pozostali z wytężonym wysiłkiem popychali działa mozolnie do przodu.

Nadszedł świt - piechota na prawym skrzydle rozpoczęła gwałtowny szturm - karabiny ręczne mausery i ciężkie karabiny maszynowe słały tysiące pocisków na zaskoczonego przeciwnika. Przeciwnik na wzgórzu wciąż milczał. Piechota prawego skrzydła posuwała się stale do przodu. Nagle ze wzgórza przeciwnika ruszyła gwałtowna lawina ognia. Dobrze okopany przeciwnik miał znakomitą widoczność atakującej piechoty austriackiej, więc celnymi strzałami i seriami karabinów maszynowych dziesiątkował ją skutecznie. W tym czasie artyleria austriacka z nowych pozycji miała dokonać huraganowego ostrzału całego wzgórza nieprzyjaciela. Niestety- artyleria ugrzęzła w błocie w połowie drogi.

WWI German stormtroopers pulling field gun
fot. Artyleria "wychodzi" na stanowiska (Wikimedia)

Długa kawalkada dział oblepiona błotem przedstawiała niesamowity i żałosny widok. Artylerzyści zamiast posyłać ogniste pociski na pozycje wroga walczyli bezskutecznie z błotem. Zewsząd dochodziły siarczyste przekleństwa i złorzeczenia żołnierzy - Przeklęta wojna! - Za kogo ja tu walczę na obcej ziemi!? Jesteśmy tylko mięsem armatnim, jak rzeźne bydło! - Tak, jesteśmy „Kanonenfuter”! - Topiliśmy się w gównie, a teraz topimy się w błocie! - wielu żołnierzy myślało o dezercji z frontu, lecz była to najmniej przychylna chwila. Wuj Marian śmiertelnie strudzony i cały zbryzgany błotem desperacko zapragnął zostać rannym. W bryzgach mazi i pary błotnej jawiły mu się obrazy gniazda rodzinnego - murowana kuźnia z kamienia, dom z drewnianym gankiem, kwitnącym sadem gruszy i jabłoni na wysokiej skarpie i za sadem jezioro z brodzącymi bocianami i czaplami na płyciźnie wody.

Sytuacja terenowa, w której ugrzęzły ciężkie działa nie znalazła się dotychczas w obstrzale przeciwnika, tak więc zabicie czy postrzelenie nie było jeszcze realne. Wielkie koło działa, za którego masywne szprychy wuj Marian z wielkim wysiłkiem popychał armatę do przodu, nasunęło mu sposób na samookaleczenie. Wystarczy stopę podstawić pod ciężkie koło armaty. Kilkakrotnie zdesperowany artylerzysta podstawiał nogę pod koło, lecz w ostatniej chwili ją cofał. Za czwartym razem poślizgnął się w lepkim błocie i stopa została zmiażdżona przez armatnie koło. Artylerzysta stracił kontakt z rzeczywistym światem, odzyskał go na noszach, gdy dwaj żołnierze z ambulatorium znosili go na tyły frontu. Błotnista trasa w dół powodowała stałe potknięcia i poślizgi konwoju sanitariuszy,, co bardzo boleśnie odczuwał pierwszy ranny artylerzysta. Na dole rannego przeniesiono na furmankę i zawieziono do najbliższego szpitala.

W szpitalu

Malowniczo położony w górach szpital stał się wymarzonym przytułkiem i azylem dla utrudzonego wojną żołnierza z Galicji. Personel szpitala składał się z doktorów - lekarzy austriackich i włoskich. Służbę pomocniczą pełniły Włoszki, szczególnie piękne pielęgniarki. Stały się więc obiektem zainteresowania rannych bez względu na stopień hierarchii wojskowej i formacji technicznej pacjentów. Szpital spełniał bez zarzutu swoje zadanie. Czysta pościel szpitalna była balsamem dla utrudzonego ciała żołnierzy. Dobre jedzenie przywracało siły zgłodniałym i utrudzonym żołnierzom. Troskliwe ręce i współczujące oczy pielęgniarki Amelii koiły dotkliwy ból zranionej nogi pacjenta Mariana, artylerzysty. Czy doszło do ostrzelania przez artylerię austriacką nieprzyjaciela na wzgórzu? - Czy nastąpił zespolony szturm piechoty prawego i lewego skrzydła austriackiego frontu? - wątpliwe, ponieważ do szpitala każdego dnia przywożono rannych piechurów przeważnie z prawego skrzydła frontu. Wuj Marian ciągle był jedynym artylerzystą w szpitalu do czasu gdy dowieziono drugiego rannego żołnierza, który poślizgnąwszy się w błocie nieszczęśliwie upadł głową na lufę armatnią. Czyżby to był inny wariant na uzyskanie azylu w alpejskim szpitalu?

wwi hospital patients
fot. Ranni żołnierze w lazarecie (Wikimedia)

Ranni żołnierze powoli powracali do zdrowia i często nie tylko z samej wdzięczności uśmiechali się do pielęgniarek, swoich opiekuńczych aniołów. Pielęgniarki nie pozostawały dłużne i jeśli pozwalała im na to wolna chwila poświęcały pacjentom swój pracowity czas. Tworzyły się ciche, niezauważane przez lekarzy platoniczne sympatie. Tylko ci żołnierze, ciężko ranni, co stracili jakąś kończynę - rękę lub nogę, nie mieli powodów do uśmiechu, lecz oni doznawali szczególniejszej troski opiekuńczej lekarzy i pielęgniarek. Tak mijały dni i tygodnie. Pobyt w szpitalu stwarzał dobre warunki do pisania listów. Wszyscy żołnierze wobec okropności wojny odczuwali potrzebę kontaktu z rodziną - z ojcem, matką, siostrą, żoną, narzeczoną. Listy były zazwyczaj krótkie, lecz pełne treści i wymowy. O sobie ranny żołnierz nie miał wiele do opowiedzenia, nie o wszystkim można też było pisać. Dlatego listy zawierały wiele pytań o rodzinę, krewnych i sąsiadów. Listy były wyrazem tęsknot i życzeń zarazem, były posłaniem, modlitwą, czasem skargą. Napisany list dawał żołnierzowi pewne samouspokojenie i oczekiwanie lepszego jutra. Najtrudniej przychodziło napisanie listu ciężko rannym - jak napisać matce czy narzeczonej, że jest się inwalidą, że pocisk armatni urwał nogę lub rękę. Pewnego poranka na wielu pacjentów szpitala spadł „blady strach”. Dyrekcja szpitala otrzymała wiadomość, że wkrótce odbędzie się wizytacja dowództwa frontu austriackiego z udziałem generałów i oficerów, przedstawicieli wszystkich formacji wojskowych, biorących udział na froncie włoskim. Na wykresach niemal u wszystkich pacjentów temperatura wzrosła, a uśmiechy na twarzach zgasły. Nie wszyscy pacjenci zostali zaniepokojeni, niektórzy byli dobrej myśli i zainteresowani wizytą dowództwa, mieli ciche nadzieje, że za bohaterstwo, odwagę i poniesione rany na froncie zostaną uhonorowani medalami, krzyżami, a może nawet otrzymają tak upragnione kilkutygodniowe urlopy. Oni to zostali najbardziej zawiedzeni wizytą dowództwa frontu.

Po kilku dniach do sal szpitalnych wkroczył korowód wyższych oficerów z Generałem, dowódcą korpusu na czele, za nimi lekarze, pielęgniarki stłoczone pozostały przy drzwiach taksując wzrokiem oficerów. Dyżurny lekarz prowadził Generała kolejno do łóżek i przedstawiał pacjenta. Pacjent o ile był w stanie, podawał sam swoje nazwisko, stopień i jednostkę wojskową oraz gdzie i kiedy został ranny. Pan Generał zadawał czasem jakieś pytanie o rodzinę lub narodowość i salutując odchodził do następnego łóżka chorego. Przy ciężko chorych i kalekach pozostawał trochę dłużej, podawał rękę i salutował, jednocześnie salutowali wszyscy oficerowie. Gdy Generał stanął przed łóżkiem wujka Mariana, tenże przedstawił się jako szeregowy artylerii ciężkiej, uczestnik dwóch frontów, wpierw w Serbii w 1915 r., a następnie na froncie włoskim, gdzie ranny został na wzgórzu Monte Verde nad rzeką Piave. Zainteresowany Generał zadał pytanie: skąd pochodzi: jaki zawód uprawiają rodzice. Zapytany artylerzysta odpowiedział, że pochodzi z Królestwa Galicji i został kowalem po ojcu. Generał podając rękę wspomniał o waleczności Polaków, spojrzał na wykres wciąż wysokiej temperatury nad łóżkiem i życząc powrotu do zdrowia zasalutował. Przed opuszczeniem każdej sali szpitalnej Generał wygłaszał krótką mowę skierowaną do rannych żołnierzy, dziękując w imieniu miłościwie panującego Cesarza Austrii i swoim za bohaterską, pełną poświęcenia walkę na froncie, w obronie przed wrogiem „wielkiej Rodziny wielu Narodów” pod opieką i rządami dynastii Habsburgów. Na koniec życzył wszystkim szybkiego powrotu do zdrowia.

Chociaż życzenia Generała szybkiego powrotu do zdrowia były z pewnością szczere, to jednak nikt z pacjentów-żołnierzy nie pragnął rychłego powrotu do zdrowia. Niektórzy ranni żołnierze patrząc na liczne ordery i krzyże oficerów zadawali sobie pytanie „gdzie, kiedy i za jakie zasługi otrzymałeś te odznaczenia, panie oficerze?”.

Na odprawie w gabinecie dyrektora szpitala z udziałem wyższych oficerów sztabu dowodzenia z lekarzami i personelem, Generał wygłosił krótkie posłanie: „wojna trwa nadal i będą nowe ofiary, takie jest prawo wojny. Szpital musi mieć wolne miejsca dla rannych żołnierzy z frontu, dlatego poleca się wypisanie ze szpitala jedną trzecią pacjentów i odesłanie ich do macierzystych jednostek wojskowych”. Uwagę lekarza dyżurnego, że tym pacjentom należy się rehabilitacja i odpoczynek Generał skomentował krótko: „rehabilitację żołnierze będą odbywali za linią frontu, tam dostaną dobre jedzenie i lekką pracę. Przedłużająca się wojna na wielu frontach Europy zdziesiątkowała żołnierzy, istnieje zatem konieczność wypełnienia powstałych luk. Jego Wysokość Cesarz dał nam sprawiedliwość - dajmy Jemu lojalność i miłość!”

Na tym wizytacja została zakończona, a jej cel okazał się jednoznaczny.

***

Leżąc w szpitalu w Alpach włoskich artylerzysta Marian zadawał sobie pytania trudne dla zdefiniowania na nie odpowiedzi. Stale powracającym pytaniem było: czy słusznie Król Polski Jan III Sobieski poszedł z odsieczą Wiednia przed Turkami łamiąc umowę pokojową z państwem Otomańskim? Czy zwycięstwo Sobieskiego nad Turkami, potencjalnym wrogiem Moskwy i Niemców nie stało się umocnieniem siły zaborczych państw ościennych, które sto lat później dokonywały kolejnych rozbiorów Polski? Rozmowy z pacjentami, towarzyszami broni różnych narodowości i wyznań utwierdzały, że pobicie Turków i zdobycie cennych namiotów - istnych cudów sztuki, po Karze Mustafie w konsekwencji nie było opłacalne dla Polski. Tak wielkie zwycięstwo nad poganami stało się krokiem w kierunku późniejszej klęski narodu i państwa.

Jednym z istotnych pytań dotyczących jego własnej osoby było, czy świadomie zdezerterował z linii frontu podstawiając nogę pod koło armatnie? Po długich dywagacjach myślowych doszedł do przekonania, że nie była to dezercja! Dezerterem był Cesarz Leopold I, który przed oblężeniem Wiednia przez Turków skrył się w bezpiecznym miejscu - Linzu! Dopiero dwa dni po odsieczy wrócił do stolicy w glorii zwycięstwa, przypisując sobie większość zasług za ocalenie miasta. Na głównej bramie miejskiej kazał złotymi literami wyryć tekst po łacinie, który zawierał między innymi te słowa:

„Dzięki Radzie i Przedsiębiorczości Cesarza Leopolda I z Pomocą Jezusa Chrystusa - z Pomocą Najbardziej Chrześcijańskiego z Monarchów - Wiedeń Jest Uwolniony - Turecka Potęga Ginie. Wy, Którzy Jesteście Jego Poddanymi, Kochając i Walcząc za Leopolda, Walczycie za BOGA”. Nie ma tam słowa o Janie III Sobieskim, któremu Wiedeń zawdzięcza swoje prawdziwe ocalenie.

Tak więc Leopold walczył za Boga, Bóg za Leopolda, a razem, w tym mistycznym związku, pokonali wroga.

Pociąg-widmo

Długo oczekiwany przez wszystkich nadszedł wreszcie koniec przewlekłej I wojny światowej. Kilkuletnia mordercza wojna mocarstw wyniszczyła nieomal całą Europę. Spalone wsie, zniszczone miasta, zryta pociskami ziemia, ciągnące się kilometrami okopy z zasiekami kolczastego drutu, to krajobraz powszechny. Kilka milionów zabitych, tyleż samo rannych i kalek. Matki nie doczekały się powrotu swoich synów, żony mężów, dzieci ojców, a narzeczone swoich chłopców. Ten smutny krajobraz potęgowały świeże groby i mogiły bezimiennych żołnierzy. Wiele tragicznych skutków wojny zobaczył powracający z włoskiego frontu do swego domu w Galicji artylerzysta austriackiej armii Marian Starościak. Potężne imperia się rozpadły - jaka nadejdzie rzeczywistość?

W czasie długiego, pełnego udręki i niewygód powrotu z wojny Marian Starościak kierował do siebie kolejne pytanie. Czy po zakończeniu wojny światowej, jego nocna ucieczka ze szpitala przez okno, bez pożegnania się z opiekuńczą pielęgniarką Amelią nie okazała się tchórzostwem?

Przechodząc skrycie przez szpitalny ogród pierwsze kroki skierował ku najbliższej stacji kolejowej.

Po kilku dniach uciążliwego marszu artylerzysta Starościak odnajduje górską stację kolejową i ku swojemu zaskoczeniu widzi stojącą na stacji lokomotywę z wagonami. Skład pociągu jest różnorodny; są tu wagony osobowe, transportowe z dużymi platformami oraz wagony bydlęce i puste cysterny. Skład tego dziwnego pociągu został zebrany dzięki wysiłkom kolejarzy z pomocą usłużnych żołnierzy z różnych przyległych stacji. Po mozolnym zgromadzeniu osobliwego składu pociągu i wyznaczeniu dnia odjazdu wszystkich spotkała przykra niespodzianka. Otóż maszynista parowozu, który z takim zaangażowaniem „ściągał wagony”, ostatniej nocy, w przeddzień odjazdu zaginął. Czyżby postanowił z wojny wracać piechotą? Jak widmo na urągowisko żołnierzom od kilku dni stoi parowóz z pustymi wagonami, a setki żołnierzy styranych długotrwałą wojną jest bezradnych - brakuje jednej osoby - maszynisty parowozu. Wówczas na arenę dworca kolejowego wkracza artylerzysta Marian Starościak i przedstawia czekającym żołnierzom siebie jako maszynistę z dalekiej Galicji. Natychmiast w korowodzie żołnierzy artylerzysta został zaprowadzony do naczelnika stacji.

Dyżurny ruchu spojrzał krytycznie na samozwańczego maszynistę i zapytał czy może poprowadzić pociąg i czego oczekuje. Tak - lakonicznie odpowiedział kandydat na maszynistę i dodał - Potrzebuję dziesięciu żołnierzy - pięciu do napełniania wodą kotła w parowozie, a pięciu żołnierzy do wysłania ich do lasu po drewno do paleniska pod kotłem lokomotywy. Jak na rozkaz generała żołnierze pobiegli galopem wykonać zadanie. Już po godzinie rozpalono ogień w piecu pod kotłem. Powoli rozgrzewała się woda tworząc parę, podstawową energię siły poruszającą cały układ mechaniczny lokomotywy. Manometr wskazywał powoli wzrastające ciśnienie pary. Wszystkich ogarnął wielki optymizm, tylko nowy maszynista był mocno zaaferowany i skupiony. Podjął się bowiem zadania ryzykownego, stanął w lokomotywie po raz pierwszy w życiu. Dotychczas w swojej wsi Jezierzanach, będąc kowalem obsługiwał młockarnię poruszaną maszyną parową. Jedyną wspólną cechą maszyny parowej i lokomotywy były tłoki poruszane sprężoną parą i to wszystko.

Gdy manometr wskazywał stale wzrastające ciśnienie pary, maszynista-nowicjusz namacalnie badał wciąż tajniki obsługi lokomotywy. Wreszcie w kotle lokomotywy wzrosło ciśnienie maksymalne, co demonstrował co pewien czas włączany gwizdek parowy. Żołnierze zajęli wszystkie możliwe miejsca w wagonach i na wagonach, również na cysternach. Wszyscy kolejarze wyszli na peron odprawić do odjazdu pierwszy pociąg po wieloletniej wojnie światowej. Semafor został otwarty i dyżurny ruchu dał sygnał do odjazdu. I wówczas nastąpił moment wielkiego zaskoczenia, ponieważ maszynista nie odnalazł jeszcze właściwej dźwigni uruchomienia lokomotywy. Artylerzysta pociągał co chwilę za łańcuch gwizdka, badając siłę pary. Gwizdek wielkim pióropuszem pary i ogłuszającą siłą wypełniał ciszę denerwującego wyczekiwania. Silne echa gwizdka odbite od szczytów gór powracały na perony stacji. Mocno zdenerwowani kolejarze w osłupieniu spoglądali na lokomotywę i maszynistę, bezskutecznie usiłującego uruchomić pociąg. Zaniepokojeni żołnierze poczęli schodzić z wagonów, tworząc krąg wokół lokomotywy, a inni zrezygnowawszy z jazdy, z peronu spoglądali z wyczekiwaniem co dalej nastąpi. I w czasie tak napiętej chwili lokomotywa drgnęła i powoli ruszyła do przodu. Sprężona para wyzwolona z tłoków, mocna jak oddech wulkanu, zwycięsko strzelała ku górze. I wówczas wszyscy, którzy zeszli z wagonu, biegnąc za odjeżdżającym pociągiem, wskakiwali w biegu na progi i pomosty wagonów. Z każdą chwilą lokomotywa nabierała szybkości, ciągnąc za sobą liczny skład wagonów. Zdumionym kolejarzom pociąg szybko znikł z pola widzenia.

Dyżurny ruchu dopadł telegrafu i nadał krótki komunikat do dyżurnego sąsiedniej stacji: „pociąg KP13 z dużą szybkością nadjeżdża, dajcie zielone światło na semaforze”. Po otrzymaniu tej wiadomości na całej stacji nastąpiło niezwykłe poruszenie, wszyscy kolejarze wybiegli na perony by przyjąć pierwszy pociąg po wojnie. Tłumy żołnierzy z demobilu tłoczyły się przy krawężniku peronu. Z dala dobiegał odgłos zbliżającego się pociągu, o czym także donosił mocny gwizdek lokomotywy. Podniecenie z każdą chwilą wzrastało. I oto ukazała się szalona lokomotywa, która z olbrzymią szybkością, z hukiem i stukotem przemknęła przed oczyma oczekujących, ciągnąc za sobą podskakujące wagony. Wszyscy zamarli ze zdumienia. Pociąg jak widmo znikł z pola widzenia. Pierwszy ocknął się dyżurny ruchu i pobiegł do telegrafu. W wielkim zdenerwowaniu wystukiwał komunikat: „pociąg KP13 z nadmierną szybkością przejechał przez stację, na czerwonym świetle semafora - w lokomotywie siedzi chyba szaleniec - nastawcie zwrotnicę na boczny, martwy tor - do wykolejenia pociągu!”

Kolejna stacja wpadła w panikę. Zaczęła się nerwowa mobilizacja - wyznaczanie ślepego toru - powołanie policji i straży kolejowej oraz pogotowia ratunkowego. Na końcu ślepego toru, na masywie ziemi w pośpiechu układano piramidę z podkładów kolejowych. Wszyscy wybiegli na perony i w wielkim podnieceniu oczekiwali biegu wydarzeń. Wśród kolejarzy znalazł się również prawdziwy maszynista parowozu. Napięcie wzrastało do granic wytrzymałości. I wreszcie ukazała się sylweta parowozu, w kłębach obfitej pary. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu oczywistej katastrofy. Zdumiewające - jednak lokomotywa wjeżdżając na stację zwolniła bieg, a następnie coraz wolniej przez rozjazdy w szynach wjechała na boczny, ślepy tor i stanęła trzy metry przed wałem ziemi i piramidą z podkładów. Kolejarze ze strażą i policją podbiegli do parowozu. Straż kolejowa gwałtownie wywlokła z lokomotywy niefortunnego maszynistę na ziemię. I wówczas poczynając od dyżurnego ruchu, wszyscy kolejarze, nie wyłączając policjantów dawali upust swemu wielkiemu zdenerwowaniu i złości w obliczu przewidywania najgorszego, miotali jak z granatników solidne kopniaki w tyłek feralnego maszynisty. Następnie samozwańczy maszynista został zaaresztowany i osadzony w bagażowni stacji kolejowej - był to pierwszy wypadek w historii kolei, gdzie przechowalnia bagażu z konieczności stała się więzieniem.

Nastąpił dłuższy postój pociągu. Prawdziwy maszynista zajął się napełnianiem kotła wodą oraz zgromadzeniem zapasów paliwa dla lokomotywy. Obsługa techniczna kolei sprawdzała stan techniczny resorów, osi, kół i zderzaków. Wystraszeni pasażerowie, chociaż wielu z nich niejedno przeżyło na froncie, teraz uspokojeni zasiedli w wagonach. Przegląd techniczny został zakończony. Wszyscy kolejarze wyszli na peron. Zwrotniczy wystawił zielone światło na semaforze. Dyżurny ruchu z powagą uniósł swój „lizak” - kolejowe berło władzy i pociąg ruszył do przodu. Z wielką siłą lokomotywa wyrzucała kłęby pary ku górze, przyśpieszając swój rytm. Gdy pociąg znikł za pierwszym zakrętem, kolejarze wrócili na stację.

***

Po miesiącu artylerzysta Starościak powrócił do swego domu w Jezierzanach w pow. tłumackim. W kuźni ucałował kowadło i rozpoczął pracę kowala. Po wieloletniej wojnie wieś potrzebowała pilnych usług kowalskich i doceniła solidną robotę kowala. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a w głębi duszy kowala ciążyły mu wciąż wydarzenia i przeżycia wojenne i wciąż powracały te same pytania: Czy nie było dezercją podstawianie nogi pod koło działa armatniego? Czy nie była tchórzostwem ucieczka przed pielęgniarką ze szpitala? Czy nie było wielce ryzykowne i nieodpowiedzialne uruchamianie lokomotywy?

Tym pytaniom i wątpliwościom położył kres najazd bolszewicki na Polskę. Starościak natychmiast zgłosił się do Legionów i wcielony do piechoty wyruszył na Kijów.