Stara Karczma z zajazdem Żyda Szloma Rosenfelda

Wspomnienia profesora Mieczysława Zdanowicza, opublikowane w Zeszytach Tłumackich w 2002 r. Autor ciekawie opisał ostatnie lata istnienia starej modrzewiowej karczmy z zajazdem Żyda Szloma Rosenfelda leżącej na skraju Jezierzan. Historię tu spisaną mały Miecio zapewne od dziadka Juliana. Austeria położona była przy gościńcu szutrowanym wiodącym z Tłumacza do Obertyna (przez Chocimierz). Kto oglądał film Jerzego Kawalerowicza "Austeria" z 1982 r. dobrze zrozumie atmosferę galicyjskiego zajazdu. Film przedstawia tragiczne losy galicyjskiej austerii Żyda Taga i jego gości w wirze działań wojennych I wojny światowej. Jest tu pewna analogia....

Mieczysław Zdanowicz
Zeszyty Tłumackie nr 2 (26) 2002 s. 2-4
(śródtytuły, wytłuszczenia i ilustracje z domeny publicznej wstawione przez TZ)

Wspomnienia z I Wojny Światowej. Zajazd

Karczma (austeria, oberża, zajazd, gospoda, gościniec) to miejsce spotkań, wyszynku a także dom zajezdny dla podróżnych. Tu był prowadzony wyszynk piwa i gorzałki produkcji dworskiej - wynikało to z obowiązku propinacyjnego, który nakazywał chłopom spożywanie trunków w karczmach należących do właściciela ziemi. Stanowiła centrum życia każdej wsi. Dostarczała rozrywek (muzyka, tańce) oraz załatwiano tu często sprawy urzędowe (np. sesje sądów wiejskich). Główną częścią karczmy była duża izba (izba karczemna) z ławami i stołami do siedzenia oraz miejscem, gdzie mogły odbywać się potańcówki.. Dla podróżnych w karczmarze oferowali pokoje gościnne, a dla koni stajnie i wozownie. Wzdłuż frontowej ściany karczmy biegły zwykle podcienia dla ochrony przed deszczem czy słońcem.

karczma rzym Sucha Beskidzka

Drewniana karczma "Rzym" z początku XVIII wieku w Suchej Beskidzkiej
(opisana przez Adama Mickiewicza w balladzie „Pani Twardowska”

Stara Karczma z zajazdem Żyda Szloma Rosenfelda znana była w całej Galicji Wschodniej. Zbudowana z modrzewia, z licznymi podcieniami, stała na szlakach i rozjazdach licznych jarmarków i handlu końmi. Izby z noclegami zapewniały utrudzonym podróżnym wygodną gościnę. Kuchnia była nad wyraz smakowita; pieczenie baranie z rożna ociekające tłuszczem i pikantnie przyprawione ziołami z daleka ściągały podróżnych, handlarzy, kupców, chłopów. Można zawsze było zamówić także pieczonego indyka, kaczkę lub gęś. Z pobliskiej gorzelni na folwarku dostarczano stale wódkę, na której to bazie Szlom Rosenfeld sporządzał różne nalewki. Z dziczyzny karczma oferowała również smakowite pieczenie z dzika i sarny.

Karczma galicyjska ze skansenu w Sanoku (fot. TZ 2021).

Istniał jeszcze jeden powód dużej popularności Karczmy - był nim stary kruk Kuba, współgospodarz Karczmy. Zadomowiony od wielu lat był znakomitym biesiadnikiem i kompanem. Siedział Kuba stale na wysokim oparciu krzesła ustawionego na końcu długiego stołu dębowego. Stamtąd bacznie obserwował wszystko i wszystkich obecnych w Karczmie. Gdy biesiadnik otrzymywał zamówione danie, Kuba przechodząc się z godnością po stole podchodził do misy i pierwszy wybierał kęs pieczeni. Po degustacji podchodził następnie do kufla z piwem i zaspokajał swoje pragnienie. Był to stary rytuał Kuby wobec przybyłego biesiadnika. Starzy bywalcy Karczmy wiedzieli, że nie należy w niczym przeszkadzać krukowi. Kto o tym nie wiedział, doświadczał osobiście odruchu niezadowolenia obrażonego kruka. Wówczas Kuba wytrącał fajkę z ręki lub wywracał kieliszek. Czasami też wskakiwał na głowę nietowarzyskiego biesiadnika i szarpiąc włosy wyrażał jakieś przekleństwa.

Szczególnie duże zainteresowanie wykazywał kruk nabijaniem i zapalaniem fajki. Raz w tygodniu po jarmarku odwiedzał karczmę stary Mychaś Derhun. Gdy tylko zasiadał przy stole, kruk natychmiast podchodził w pobliże i z uwagą obserwował ceremoniał nabijania fajki. Derhun ubrany był w zgrzebną, lnianą, wyszywaną koszulę opuszczoną na zewnątrz do kolan, lniane szaro-białe były też spodnie, na nogach miał wysokie, juchtowe buty posmarowane dziegciem, który ostrym zapachem wypełniał całą izbę Karczmy. Na koszulę nałożony był „petek”, krótki kożuszek bez rękawów, bogato wyszywany i nabijany mosiądzem. Przepasany był szerokim, podwójnie składanym pasem skórzanym, który również był nabijany ozdobnymi cekinami. W pasie Derhun nosił wszystkie niezbędne rzeczy osobiste: dużą fajkę z drzewa wiśniowego, „kapszuk" , czyli pęcherz wołowy na tytoń, przyrząd do czyszczenia fajki, hubę drzewną, krzemień polny i stalowe krzesiwo. Przygotowanie fajki rozpoczynał Mychaś Derhun rozścieleniem na stole chusty, następnie palacz fajki wyjmował kolejno zza pasa akcesoria i układał starannie na chuście. Kruk uważnie obserwował wszystkie czynności i starał się czynnie uczestniczyć w misterium zapalania fajki. Po starannym oczyszczeniu fajki Derhun nakładał tytoń do cybucha i mocno ugniatał palcem. Widząc duże zainteresowanie kruka, Derhun jeszcze donioślej celebrował swoje czynności. Następnie palacz fajki brał krzemień do lewej ręki, przykładał hubę drzewną do kamienia, do prawej ręki brał krzesiwo i silnym uderzeniem o krzemień wyzwalał ogniste iskry. Często od pierwszego uderzenia krzesiwem zapalała się już huba. Następnie fajczarz delikatnie brał tlącą się hubę do fajki i pykając zapalał tytoń w fajce. Pierwsze kłęby dymu buchały jak z komina lokomotywy i robiły duże wrażenie na Kubie, wtedy kruk z respektem cofał się do tyłu. Raz żarzącą się hubę Kuba chwycił do dzioba i zaniósł ją Karczmarzowi, ustawiając na komodzie. Karczmarz jednakże nie docenił spontanicznego gestu Kuby. Po wypaleniu fajki nie czuło się zapachu dziegciu, dominował zapach mocnej machorki, z kolei podana aromatyczna pieczeń łagodziła poprzednie ostre zapachy, Kruk towarzyszył biesiadnikowi z fajką do końca. Derhun wynagradzał towarzystwo Kuby i odchodząc rzucał krukowi monetę na stół, którą kruk brał do dzioba i zanosił karczmarzowi lub układał wysoko na komodzie. Dla fornali, najmitów folwarku, pracowników leśnych, którzy wchodzili na krótko i dla tych, co śpiesznie z jarmarku wracali do domu, dla nich to przy ladzie, na stołku pod oknem, ustawiony był szaflik dębowy napełniony gorzałą. Gdy spragniony klient podchodził do lady, karczmarz sięgał po wiszącą chochlę i napełniał kubek cynowy. Przybyły wychylał duszkiem całą zawartość kubka, wycierał wąsy rękawem, kładł monetę na ladzie i odchodził.

***

Dobra kuchnia, rzetelna obsługa, nastrój i ciepły klimat powodowały, że podróżni chętnie pozostawali dłużej w zajeździe. Biesiady trwały do późna w nocy. Rano karczmarz podchodził kolejno do noclegowych pokoi i pukając do drzwi głośno wołał: „herein aufsthein”. W budzeniu gości towarzyszył zawsze kruk Kuba. Następnie karczmarz wracał do kuchni przyrządzać gorące śniadania, a Kuba wzlatywał na oparcie krzesła przy stole i oczekując pierwszego biesiadnika porządkował pióra, czyścił dziób i pazury. Po podaniu pierwszego dania biesiadnikowi Kuba, jak zawsze, podchodził do misy, wybierał smakowity kęs i powracał na poręcz swego krzesła. Po zjedzeniu przysmaku powracał na stół i z kufla biesiadnika pociągał kilka łyków chłodnego piwa. Po pewnym czasie Kuba zaczął cierpieć na bezsenność lub dokuczliwe pragnienie, ponieważ o godzinę wcześniej sam rozpoczynał budzenie gości. Dostojnym krokiem podchodził do drzwi i mocno uderzając dziobem wołał, jak karczmarz „herein aufsthein”. Karczmarz z wyrozumieniem przyjął inicjatywę kruka, musiał jednak wcześniej wstawać. Po długich biesiadach, gdy kruk poczuł znużenie, wzlatywał na wielkie poroże jelenia karpackiego pod sufitem i z tej wysokości spoglądał na wnętrze karczmy. Kruk, mając raczej naturę filozoficzną nie lubił hucznych i hałaśliwych weselisk, które czasami odbywały się w karczmie.

XVIII-wieczna karczma galicyjska z Podhajec (fot. TZ 2018).

Dziadek Julian cieszył się powszechną popularnością we wsi Jezierzany. Z natury swojej zawsze pogodny i towarzyski, brał czynny udział w różnych wydarzeniach życia codziennego wsi. Będąc głównym filarem Bractwa Chóru Kościelnego na uroczystych biesiadach intonował wcale niekościelne pieśni. Cieszył się też dużym szacunkiem, nie dlatego, że należał do najbogatszych gospodarzy, bo nie należał, lecz z powodu posiadania okazałych, kunsztownie uformowanych wąsów. Imponujące wąsy rekompensowały średnio posiadane morgi, bo tak liczono wielkość posiadanej ziemi. Wzorem do uformowania wąsów dziadka były wąsy hrabiego Słoneckiego, komendanta gwardii dworu austriackiego cesarza Franciszka Józefa. Hrabia Słonecki przyjeżdżał z Wiednia czterokonnym powozem (to przywilej dany przez samego cesarza) do swego dworu w Zielonej, oddalonego kilka kilometrów od Jezierzan. Pobyt hrabiego był krótki, a jego obecność z piękną żoną i dwiema równie pięknymi córkami na uroczystej sumie w kościele była wielkim wydarzeniem. Dziadek zamiast patrzeć na piękną hrabinę i jej córki wpatrzony był w wąsy hrabiego. Mając oryginalny model wąsa z Wiednia wymodelował swój wąs na podobieństwo oryginału, a z czasem jeszcze jego kształt i formę udoskonalił. Na noc dziadek zakładał specjalne „prawidła” na wąsy, aby się nie-odkształcały, z czego babcia Apolonia nie była specjalnie zadowolona.

***

Pewnego dnia, po porannym dojeniu krów, babcia Apolonia zadecydowała - Julianie, krowa „Fela” coraz mniej daje mleka, zabierz ją na sprzedaż do Tłumacza. W najbliższą środę jarmarczną dziadek zaprzągł konia do wozu, a krowę uwiązał za wozem i gdy wyjeżdżał z zagrody babcia wyszła z domu niosąc kota. Zawołała - zabierz tego starego drania i wywieź daleko, znowu mi wszystkie pokrywki postrącał z garnków i pospijał śmietanę! - zabierz mi go z oczu, bo zatłukę! Dziadek przyniósł konopiany worek i babcia z satysfakcją wrzuciła kota do wora, a dziadek starannie go zawiązał.

Wczesnym popołudniem, ku zaskoczeniu babci, kot powrócił do domu, ale bez dziadka. Dziadek nie wrócił również w dniu następnym i nie powrócił w trzecim, kolejnym dniu. Mocno zaniepokojona babcia Apolonia czwartego dnia o świcie wybrała się na poszukiwanie zaginionego dziadka. Pod koniec dnia babcia odnalazła dziadka w karczmie Szloma Rosenfelda. Siedział z kompanami przy dębowym stole i tak jak inni kompani zajadał pieczyste popijając chłodnym piwem. Liczne kieliszki wskazywały na dużą ilość wypitej okowity. Kruk Kuba znużony hałaśliwym towarzystwem drzemał na oparciu krzesła. Biesiada dziadka z przygodnymi kompanami trwała w sposób ciągły w dzień i w nocy. Nikt nie odchodził, chyba na krótko za potrzebą. Gdy byli strudzeni, kładli głowy na stole, podkładając czapy i drzemali. Kto pierwszy się obudził, uderzał łokciem w bok kompana i zamawiał u karczmarza wódkę, piwo i jedzenie. Czasem Kuba, czując pragnienie, dziobał w nos lub szarpał za włosy budząc jednego z biesiadników, nie czekając aż sam się obudzi.

Gdy babcia weszła do karczmy, wpierw zaniemówiła, a gdy odzyskała swój głos, zrobiła głośną awanturę wszystkim, aż się trzęsła karczma. Kuba, wystraszony, wzleciał na poroże jelenia i stamtąd obserwował bieg wydarzeń. Temperament babci był ogromny i nikt nie był w stanie jej uspokoić. Tylko karczmarz starał się babcię udobruchać argumentując, że każdy dobry gospodarz ma prawo odpocząć, zjeść i wypić. Mąż nie miał krzywdy, co chciał zjadł i wypił i innym dał, nawet jego koń w mojej stajni ma najlepsze siano. Babcia ze złością odparowała: niech pan nie nazywa męża dobrym gospodarzem! - Co to za gospodarz, co w trzy dni przepija całą krowę! Dziadek nie był w stanie włączyć się do dyskusji, aby się bronić. Z pomocą karczmarza zaprzęgnięto konia do wozu, dziadka wrzucono na wóz i babcia ruszyła do domu. Noc była księżycowa, a koń dobrze znał drogę powrotną. W następnym dniu, gdy kot zobaczył dziadka, dał „dużego nura” do ogrodu i przez kilka dni nie pokazywał się w domu. Po tygodniu babcia do dziadka powiedziała: daj spokój kotu, on jest lepszy od ciebie, pierwszy wrócił do domu, a ty może nie wróciłbyś wcale!

***

Przez kilka kolejnych dni dziadek Julian odsypiał w domu forsowne biesiady w karczmie Szloma Rosenfelda. Leżąc na wznak dla bezpieczeństwa swoich cennych wąsów, głęboko oddychał, a wąsy rytmicznie unosiły się i opadały. Mego ojca Józefa szczególnie wówczas zainteresowały „rytmiczne” wąsy dziadka i przyszedł mu do głowy szalony pomysł, aby je obciąć. Odszukał więc nożyce do strzyżenia owiec i przystąpił do akcji. Ledwo zdążył odciąć połowę okazałego wąsa, gdy dziadek zerwał się jak rażony piorunem. Podbiegł do lustra i rozpaczliwie ryknął z bólu i przerażenia jak niedźwiedź śmiertelnie ugodzony. Od tej chwili dziadek poważnie zachorował, nikogo nie przyjmował i nie wychodził poza bramę swego gospodarstwa. Dolną część twarzy stale miał przesłoniętą chustą, spojrzenie miał chmurne i surowe, ten stan trwał przez wiele tygodni. Do kościoła nie chodził, psalmów nie śpiewał. Ludzie we wsi mówili, że Julian Zdanowicz zachorował i dziwna jest to choroba. Olbrzymie cięgi ojciec dostał pasem, lecz tym razem babcia nie broniła swego syna. Czas i staranne zabiegi pozwoliły odnowić skaleczone wąsy, lecz nie były już tak imponujące. Powoli dziadek zaczął wychodzić z domu i włączać się w życie codzienne wsi. Ludzie we wsi z zadowoleniem przyjęli wyzdrowienie dziadka, wszystko powoli wracało do ustalonych norm życia. Lecz nieoczekiwanie, jak obuchem w głowę, uderzyła wiadomość wojny z Rosją. Rozpoczęła się pośpieszna mobilizacja wojenna, pobór rekruta i rezerwy oraz powoływanie podwodów - taboru dla zaopatrzenia armii na froncie. Dziadek Julian został powołany do taboru wraz z koniem i wozem, dołączono mu do pary konia sąsiada. Wpierw dziadek podkuł konie, dziegciem nasmarował skórzaną uprząż, następnie osie wozu posmarował gęstym smarem - towotem, z tyłu wozu uwiązał ocynkowane wiadro do pojenia koni. Na wóz nałożył wiązkę siana i worek owsa. Babcia zaopatrzywszy na nieznaną drogę w chleby, ser i wędzoną słoninę oraz worek skórzany z tytoniem, żegnając dziadka wołała: wracaj cało i zdrowo Julianie! Lecz dziadek już nie wrócił. Zginął w czasie silnego ostrzału artylerii rosyjskiej w Karpatach.

***

Wojna austriacko-rosyjska trwa od kilku miesięcy, a jej negatywne i bolesne skutki doznali wszyscy. Szczególnie opustoszały wioski, młodzi chłopcy i mężczyźni w sile wieku poszli na front. Ciągnące się kilometrami okopy wypełniły się ludźmi. Wszelkie prace spadły na barki najmłodszych i kobiet. Wojna objawiła swoją zachłanność i brutalną bezwzględność. W Jezierzanach powołano na front jednocześnie trzech braci Skulskich i ich ojca. Z wojny powrócił tylko ojciec.

Karczma Szloma Rosenfelda również odczuła trudny czas wojny. Bywalcy, goście i biesiadnicy poszli na wojnę bronić przed wrogiem zagrożone imperium austriackie Habsburgów. Wojna zakłóciła także od lat ustalony rytm życia Kruka. Kuba sposępniał - brak biesiadników nastrajał go melancholijnie, stracił humor i wigor życiowy. Karczmarz pogodził się z losem danym od Boga. Częściej do Karczmy zaglądali żołnierze austriaccy różnych formacji wojennych. Karczmarz uważnie słuchał rozmów szeregowych i oficerów, lecz nie włączał się do rozmowy chociaż doskonale znał język niemiecki. Częściej odzywał się natomiast stary Kruk, powtarzając zasłyszane i wyuczone słowa, jak np. Herein aufsthein, czym rozbawiał oficerów. Najbardziej Karczmarza denerwowało wypowiadane przez Kruka słowo „raus!” - wówczas Karczmarz przeganiał go ścierką, Kruk natomiast wzlatywał na poroże jelenia pod sufitem i stamtąd wielokrotnie wykrzykiwał - raus!

Do Karczmy chętnie przychodzili starzy gospodarze na kufel piwa, kieliszek okowity oraz zasięgnąć „języka” u Karczmarza. Na pytania jak długo będzie trwała wojna? - Karczmarz odpowiadał krótko - Długo! A dlaczego długo? - bo wojsko musi zjeść wszystkie byki z folwarków i wystrzelać wszystkie naboje - rzeczowo odpowiadał Karczmarz.

Wysłałeś swoją rodzinę do Ołomuńca w Czechach, to dlaczego tam też nie zostałeś? - pytano karczmarza - Rodzina jak Tora, rzecz święta - odpowiedział stary Żyd - trzeba ją ochraniać, a Karczma to wielki interes. Gdybym opuścił Karczmę na stracenie, którą dał mi ojciec Samuel, Rabin z Obertyna, to nie mógłbym się pokazać ojcu na tamtym świecie. W Ołomuńcu mój brat ma aptekę, jest teraz wojna i większe zapotrzebowanie medyczne. Rodzina moja pomoże i nie będzie jadła chleba z łaski.

Przez lata utrwalana sława Karczmy Galicyjskiej Szloma Rosenfelda dotarła poza linię frontu do Rosjan. Oddział Kozaków skuszony wielkim „żarciem” i piciem, w liczbie trzydziestu koni, przekradł się przez linię frontu na tyły austriackie i wczesnym rankiem dotarł do Karczmy Rosenfelda. Karczmarzowi nakazali otwarcie piwnic i magazynów. Karczmarz ze spokojem pootwierał piwnice i wszystkie magazyny oraz zapytał, czy ma przygotować gorącą zakąskę. Dowódca oddziału odpowiedział, że nie mają na to czasu, nasi oficerowie czekają tylko na twoje „goriłki”. Zaczęło się od wielkiego picia alkoholi, po kolei wszystkich jakie posiadała Karczma. Następnie Kozacy zaczęli ładować do worków i plecaków alkohole i „zagrychę” - wędzone szynki, kiełbasy, salcesony i pasztety, a mając zebrane łupy przystąpili do jedzenia smacznych wyrobów masarskich. Lecz niestety świetną ucztę Kozaków zakłóciła austriacka kawaleria, która nieoczekiwanie wyłoniła się z pobliskiego lasu. Na ucieczkę było za późno, gdyż konie Kozaków rozproszyły się po dużym sadzie. W szybkim czasie cały Zajazd otoczyła kawaleria austriacka. Nastąpiła gwałtowna strzelanina. Po wystrzelaniu całej amunicji z obu stron, kawalerzyści ruszyli do ataku z szablami. Choć Kozacy byli w znacznej mniejszości, bronili się dzielnie, nie dając zdobyć Karczmy jako swojej twierdzy. Wówczas dowódca kawalerii daje rozkaz podpalenia Karczmy ze wszystkich stron, a do Kozaków kieruje rozkaz poddania się. Nastąpiła chwila oczekiwania, a ogień błyskawicznie pochłaniał już zabudowania Zajazdu - karczmę modrzewiową, stodołę ze słomą i sianem, stajnię i magazyny ze zbożem oraz wielki skład drewna. Nagle z wszystkich okien i drzwi wyskoczyli Kozacy z szablami i torując sobie drogę, tnąc na lewo i prawo, biegiem ruszyli do swoich koni w sadzie. W tumulcie gwałtownej walki wiele koni zostało spłoszonych, a konie kawalerii pomieszały się z końmi kozackimi. Połowa Kozaków poległa z powodu nagłego zaskoczenia i znacznej przewagi kawalerii austriackiej.

Oddzielnie lecz w pobliżu, nieopodal pod lasem, pochowano poległych kawalerzystów i Kozaków. Po kilku godzinach wielkiego pożaru z Zajazdu Szloma Rosenfelda pozostały zgliszcza i długo tlące się grube belki z modrzewia. Pośrodku tlących się zgliszczy sterczał ku niebu wysoki jak potężny pomnik zagłady, murowany komin kuchennego pieca.

Po latach na zgliszczach sławnej w Galicji Karczmy z Zajazdem porosły bujne chwasty, a pośrodku tego ziela wyrósł czerwony buk z nasienia zasadzonego wiatrem. Karczmarz Szlome Rosenfeld zginął w płomieniach własnej Karczmy. Kruk Kuba przez wiele lat krążył samotnie po okolicy i wołał: krak, krak - nadaremnie wypatrując Karczmarza i swego krzesła przy dębowym stole.